wtorek, 4 grudnia 2012

O tym jak umarłam i o rytuałach sójki wybierającej się za morze ... ...

W niedzielę jak zwykle wyszłam wieczorem pobiegać. Miałam do przebiegnięcia 6 km według nowej rozpiski treningowej. I tak biegłam, biegłam sobie całkiem szybkim tempem i nagle na trzecim kilometrze zorientowałam się że nie żyje. Bo oto okienko ilości uderzeń serca na minute pokazało zero, a dokładnie trzy pionowe kreski. Zdziwiłam się trochę choćby z tego powodu, iż odczuwałam jego silne bicie. Wówczas zorientowałam się, że nie założyłam na siebie strategicznego elementu pulsometru czyli paska łączącego sygnał mojego serca z zegarkiem na ręce. 
U fff... odetchnęłam z ulgą, poczułam się jakby ktoś dał mi drugie życie ;-) 
Żartuję oczywiście, ale ta krótka historyjka związana jest z moimi dość częstymi, że tak powiem "sójkowymi" rytuałami wychodzenia z domu. Jeśli ktoś z okna naprzeciwko mojego domu, mnie obserwuje skręca się ze śmiechu.
Przedostatnio wyglądało to tak. Ubrana i gotowa(niby), wyszłam przed dom by mój ironman złapał GPS-a. A że nie był zbyt chętny, stałam na zimnie i machałam rękoma by to przyspieszyć, a on nic tylko pyta "czy zresetować połączenie GPS" a ja że nie, a on ciągle swoje. Po jakiś 15 minutach machania się poddałam, wróciłam do domu po telefon by go wykorzystać do pomiaru trasy. Gdy zeszłam z telefonem na dwór, uruchomiłam go i próbowałam schować do kieszeni spodni okazało się, że to nie te spodnie i nie maja one kieszeni. Czekał mnie kolejny powrót do domu po "przyczepiaczkę" telefonu do ręki. 
Gdy się już wszystko udało okazało się, że nie zabrałam słuchawek i znów się wróciłam. Wzięłam je, uruchomiłam i nawet wybiegłam za furtkę gdy nagle wyszedł na jaw brak rękawiczek na rękach czyli znów góra dół. Tak więc po nieplanowanym 25 minutowym rozgrzewaniu się bieganiem po schodach w te i nazad w końcu wybiegłam. 
Ostatnio zaś wykorzystując patent szefa męża, a mianowicie "odpalamy pulsometr i wieszamy na krzaku, a sami wracamy do domu by dokończyć wiązanie butów i unikamy wychłodzenia" oszczędziłam sobie tych wszystkich ceregieli. Jednakże by nie było za łatwo, wyrzucając śmieci i karmiąc psa przed biegiem, zgubiłam gdzieś rękawiczkę. Kolejne 10 minut spędziłam na poszukiwaniach w chłodnych i ciemnych warunkach atmosferycznych, karcąc siebie samą za swoje roztrzepanie.
Reasumując wybieram się jak sójka za morze, ale w końcu udaje mi się wybrać i zaliczyć kolejny trening na drodze do osiągnięcia wiosennego celu ;-)

1 komentarz:

  1. też czasem bywam sójką ... oj czasem fajnie nią nie być ... ale cóż ... życie :>>

    OdpowiedzUsuń