brzmi
prawie jak lektura z dawnych lat „O psie, który jeździł koleją”.
Ale ten kot to nie fikcja literacka, ten kot to mój kot i zwie się
Horacy. Otóż Horacy miał zamiar wsiąść ze mną do autobusu
który miał mnie zawieźć na pociąg, a ten z kolei na gościnne
występy do Warszawy. Trochę się musiałam napracować by wybić mu
to z jego szarej główki, co przypłacił prawie życiem
gwałtownie przebiegając przez ulicę. Ale udało się wsiąść do
autobusu bez kota ale z Łucją – asystentką moją wyjazdową –
do Lubuszanina. Odjazd 06.12 i plan na 5-cio godzinną podróż:
spanie spanie i jeszcze raz spanie. Oczywiście plan nie został
zrealizowany nawet w minimum, bo całą drogę prowadziłyśmy
konwersację z pewnym panem z podkarpackiego. I tym sposobem podróż
minęła jak z bicza strzelił czyli stres był coraz bliżej. Ten
stres odjął mi całkiem rozum i nie wiedziałam gdzie mam iść ;-) Dobrze że Łucja była ze mną ogarnęła temat i trafiłyśmy do
naszego hotelu, którym okazał się czterogwiazdkowy Mercure Grand.
Zostawiłyśmy bagaże - bo to jeszcze nie pora była na meldowanie i
wprowadzanie - i jak przystało na prawdziwe kobiety ruszyłyśmy w
miasto czyli kierunek Złote Tarasy. Obleciałyśmy trochę sklepów
głównie sportowych i muszę stwierdzić, że jak na biegaczkę
długodystansową nie mam kondycji na takie biegi ;-)
Powróciłyśmy
zmęczone do hotelu, pławiłyśmy się w luksusach i zastanawiałyśmy
co zrobić z resztą dnia.
I
przyszedł pomysł by pomimo nieciekawej pogody przebiec Śródmieście
w celu odnalezienia Syrenki. Oczywiście w miarę biegu i utrudnień
komunikacyjnych dobiegłyśmy do Narodowego i okazało się że
Syrenkę wsadzili ;-) Bieganie wśród tłumów warszawiaków było
bardzo zabawne, generalnie wzbudziłyśmy duże zainteresowanie. Nie
będę pisać ile w sumie przebiegłyśmy bo Trener będzie
niezadowolony – z uwagi na Łucji stawy – tym bardziej że potem
była jeszcze hotelowa siłowania i spinning. Wygadałam się ;-)
Na
kolację wybrałyśmy się do pobliskiej knajpki, w której kelner nie
był przekonany czy polecać pizze więc wszamałyśmy makarony i
wróciłyśmy do pokoju. Ale zamiast iść spać - a zwłaszcza ja -
gadałyśmy prawie do 1.00.
Rano
pobudka o 6.00 i kawa. Próbowałam się przygotować do występu, ale
szło mi kiepsko. W końcu odpuściłam sobie i stwierdziłam że co
ma być to będzie. I co było? Przepyszne śniadanie, które bałam
się przełknąć, a potem wyjście do studia na Marszałkowską ;-)
Gdy
wsiadłyśmy do windy dotarło do mnie że już nie ma odwrotu, że
zaraz zobaczę to ogromne studio, które mnie pochłonie. Okazało
się że studio wcale nie było wielkie, że to tylko magia TV. Gdy
weszłyśmy odhaczono nas sobie na liście, dano pierwsze papiery do
podpisania i zaproponowano kawę. Mogłyśmy obserwować jak
realizowany jest program. Potem zostałam zaproszona na make up. Obok
mnie siedział Zbyszek Urbański i opowiadał jak ciepło jest już w
Hiszpanii z której właśnie wrócił, a na moją prośbę
skierowaną do pani charakteryzatorki by mi przypudrowała uszy - bo
mi się czerwienią przy stresie - stwierdził, że to w TVN-ie norma bo
jak ich wszyscy obgadują to żeby widać nie było. Generalnie miła
i przyjemna rodzinna atmosfera, a w niej ja i mój stres. I odebrałam
ciekawy telefon od koleżanki która dzwoniła by mnie poinformować,
że w DDTVN będzie materiał o takiej biegającej mamie jak ja i
może mnie to zainteresuje – dziękuję Violuś trochę mnie to
odstresowało ;-)
Wskazówki
zegara nieubłaganie się przesuwały co przybliżało mnie do mojego
wejścia. Podpięto mi mikrofon i w końcu znalazłam się na
zielonym dywanie. Przywitałam się z prowadzącą Dorotą Wellman i
Marcinem Prokopem, który zapytał mnie ile wyciągam na setkę. Na
co ja że nie biegam takich dystansów, ale zapytałam ile on. Odpowiedział że 10
minut ...samochodem ;-)
I
nadeszła wiekopomna chwila występu z której nic prawie nie
pamiętam. Programu nie widziałam i oglądać nie będę ;-). Wierzę
wszystkim na słowo że było dobrze i tego się trzymam :-)
Potem
był już powrót do domu, a w trakcie odbieranie SMS-ów i telefonów
z gratulacjami. To było miłe. Miła również była sytuacja w
Poznaniu gdy wsiadałyśmy do pociągu, idący w naszym kierunku
mężczyzna rozpoznał mnie i pogratulował występu. Niestety nie
była miła podróż przepełnionym i nieogrzewanym pociągiem z
niewygodnymi siedzeniami, który teraz odchorowuje moje gardło.
A
w domu czekał na mnie oczywiście kot, mąż z kolacją i ogromną czekoladą a
za chwilę pojawiły się dzieci i wszystko wróciło do normy ;-)
Aha zapomniała bym. Jedyną rzeczą którą chętnie byśmy zabrały ze sobą z hotelu było to oto lustro poniżej, które pokazywało odbicia 2 rozmiary mniejsze ;-)








Fajnie tak wyrwać się z domu chociaż na jeden dzień! A program oglądałam i wszystko było w porządku! Opanowanie nerwów i przytomne odpowiedzi pierwsza klasa!Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńFajnie fajnie ;-) i to jeszcze na taką wyprawę ;-)
UsuńKarola, wspaniała opowieść zakulisowa! A stresu wcale nie było widać. Pozdrawiam, życząc kolejnych przygód :-)
OdpowiedzUsuń